Piątek 13-tego

Jako, że ten temat nie jest związany z tematyką wedkarską postanowiłem go umieścic na forum w dziale Hydepark a nie na blogu jako felieton. Miłego czytania :)

Piątek 13-go. Dzień jak codzień, jednak na swój sposób niezwykły i tajemniczy. Dzień,
który zgodnie z przesądem ma być pasmem porażek, pechowych wypadków i ogólnego nieszczęścia. To właśnie tego dnia demony i inne złe duchy mają powstać z odmętów piekieł i zacierając ręce zacząć uprzykrzać nam życie. Przejdźmy do właściwej historii tego tematu.
       Jak każdy wie wczoraj, tj. 13 lipca, był właśnie słynny i jakże przerażający piątek 13-go. Nie zważając kompletnie na datę, co było błędem, razem z dwójką kolegów postanowiliśmy urządzić sobie tzw. "przyjacielski wieczór", coby obmówić plany na wakacje, umówić się na rybki i pożartować w miłej atmosferze. Dobiegała godzina 23, a nam powoli kończyły się tematy. Z tego też powodu wpadliśmy na równie głupi co szalony pomysł. Wybierzemy się na wycieczkę rowerową. TERAZ - podkreślił kolega Marcin. Ja razem z Bartkiem spojrzeliśmy na niego znaczącym wzrokiem. Po chwili namysłu uznaliśmy wspólnie, że może warto by zaryzykować 15-sto killometrową trasę, prowadzącą przez lasy, bagna i łąki. Nadszedł czas. Z szopy wyprowadziliśmy rowery, zwykłe, turystyczne rowery. To nic, że w jednym był urwany pedał, a w drugim brakło powietrza. Najczęściej w takich rowerach jest "dynamo". U nas na trzy rowery, w jednym było ono sprawne. Damy radę. Najwyżej nas porwą i zgwałcą - stwierdziliśmy.
          Wyruszyliśmy. Na początku czekał nas przejazd ścieżką rowerową. Nic trudnego. Ulice puste. Wszyscy wypoczywają. Tylko jakaś trójka narwańców i debili postanowiła się wybrać o 24 na wycieczkę. Dumnie patrząc przed siebie czujemy się jak królowie dróg. Wszystko było pięknie dopóki nie wjechaliśmy do lasu. Nasze sylwetki zaginęły w czeluściach okropnie ciemnego lasu. Nic nie zwiastowało niepowodzenia. Do czasu... Jakoś dziwnie twardo robiło mi się pod moimi czteroma literami. Myślę sobie: "Pewnie jedziemy właśnie po drodze z jumb". Owszem, jechaliśmy po drodze z jumb, ale po małym przeglądzie okazało się, że opona w której było mało powietrza to właściwie była przebita. Tak, przebita opona. W środku nocy, w ciemnym szkaradnym lesie, gdzie pewnie niejeden się powiesił, a zwłoki ofiar II WŚ pewnie leżą gdzieś tam w ziemi. Już po nas, umrzemy z głodu i wycieńczenia, a do tego pewnie ktoś nas zgwałci. Panika ogarnęła każdego z nas. No to jesteśmy w czarnej dupie. Dosłownie czarnej - powiedział jeden z nas. Przekleństwa same cisnęły się na usta. Nagle nasz typowy polski lasek zamienił się w wielką, nieciekawą puszczę Amazońską. Wszystko wydawało się takie tajemnicze i enigmatyczne. Od jeźdźców bez głów po mantikory i skylle. Takie figle płatała nam wyobraźnia, czyniąc z prostego drzewa różnego rodzaju stwory.
         Prowadząc rowery ( a co za tym idzie - brak światła) próbowaliśmy wydostać się z pozoru dobrze nam znanej kniei. Nic bardziej mylnego. Idziemy już dobre 20 min a wyjścia ani widu ani słychu. Burzliwa aura, która panuje panuje w polsce od początku wakacji udzieliła się także wczoraj. Na szyi poczułem krople deszczu, a gdzieś w oddali słyszałem ryki burzy. W końcu chmura "pękła" wylewając ze swojego wnętrza strugi deszczu, które jeszcze bardziej nas dobiły. Mieliśmy chęć strzelić sobie w potylice, tylko po to aby ta masakra dobiegła już końca. Pioruny biły niemiłosiernie, a cisza panująca między nami jeszcze bardziej potęgowała uczucie lęku. Wodospady deszczu lejące się na nasze głowy chyliły nas ku upadkowi. Na szczęście burza była tylko przelotna i po paru minutach znów nastała cisza. Na plecach bez przerwy czułem czyiś wzrok. Miałem wrażenie, że z krzaków (jak to często ma miejsce w kreskówkach) patrzą na mnie te upiorne, czerwone oczy. - To jest jakaś paranoja. To jest sen. To nie dzieje się na prawdę - wmawiałem sobie. Gdybym miał dziewczynę to w tym momencie napisałbym do niej, że ją kocham. Tak w skrócie wyglądała nasza walka z myślami i lękiem.
           Po 40 minutach sporów ze zgubną puszczą, zauważyliśmy światełko w tunelu. W pełni szczęścia zaczęliśmy pędzić z całych sił w stronę drogi prowadzącej do wybawienia. Gdy w końcu wyszliśmy z lasu światła latarni oślepiły nas. Bez słów usiedliśmy na pobliską ławkę, siedząc tak kolejne 10 minut. Nikt nic nie mówił. Każdy był w szoku i próbował uciszyć myśli w głowie. Zaraz potem zorganizowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Gdy dotarłem do domu byłem tak wycieńczony, że nie myłem się tylko zdarłem z siebie przemoknięte ciuchy i wtuliłem się w cyca mamy moją poduszeczkę.
            Wypad ten ma stronę pozytywną i negatywną. Negatywnej chyba nie muszę tłumaczyć. To było jak walka o przetrwanie. Całe szczęście, że oglądałem Bear'a Gryllsa, który nauczył mnie jak się zachowywać w dżungli... Pozytywna strona jest taka, że będę miał co wspominać i opowiadać dzieciom. Dopiero teraz, gdy siedzę wygodnie przed komputerem i tak wszystko to opisuje uświadomiłem sobie, że nasza wycieczka była szalona i mało co nie przypłaciliśmy życiem. Nikomu czegoś takiego nie życzę. Ale czy warto ryzykować życie, tylko po to aby mieć co opowiadać w przyszłości ? Jedno wiem na pewno. Moja noga w tym lesie już nie postanie.



A czy wam też przytrafiły się jakieś niedogodności ostatniego piątku ?